Drugi dzień

Wybrałeś zachodnią drogę dla Waszej ekspedycji.
Bezpieczniejszą, ale i znacznie dłuższą.


Wybrana przez Ciebie droga z pewnością jest znacznie bezpieczniejsza… ale i przerażająco wręcz niezróżnicowana. Gdy za Waszymi plecami zostały wschodnie wzniesienia, krajobraz robi się tak monotonny, że po godzinie nie możecie stwierdzić, czy przeszliście jeden kilometr, czy dziesięć. Jedyne co świadczy o tym, że posuwacie się naprzód, to ślady, które zostawiacie za sobą. Wiesz, że przez najbliższe dwa dni właśnie tak będzie wyglądać Wasza podróż. I czujesz, że źle wpływa to na Twoje samopoczucie, mimowolnie powodując narastający niepokój. Kiedy jednak rozbijacie obóz i na niebie pojawiają się gwiazdy, dzięki którym możesz dokładnie określić Wasze położenie odzyskujesz spokój ducha. Wygląda na to, że pokonaliście nawet większą odległość niż planowaliście. To dobrze.

Kładąc się spać i analizując, jak ten dzień podróży wpłynął na Twoją psychikę zastanawiasz się, czy podobnie oddziaływał na pozostałych członków ekspedycji. Cóż… nie sądziłeś, że poznasz odpowiedź tak szybko.

W nocy budzi Cię lord Lloyd Franklin.

– Kapitanie, najmocniej przepraszam, że muszę sprawić panu taki dyskomfort, ale chyba potrzebna jest pana interwencja.
– Co się stało? – pytasz, starając się zorientować, która może być godzina.
– Wielebny Elizeusz Robert Scott… – zaczął lord i zawiesił dramatycznie głos.
– Tak, co z nim? – pytasz zniecierpliwiony.
– Zniknął.
– Jak zniknął?
– Albo wyparował, albo rozebrał się do stroju Adama i wyruszył w podróż bez jakiegokolwiek ciężaru na ciele. W nocy.


Ponieważ ludzie ekstremalnie rzadko zamieniają się w parę wodną sami z siebie (a przynajmniej ja nie znam takich przypadków) podejrzewam, że wielebny zwariował. O tym wydarzeniu wiem jak na razie ja, pan oraz pani doktor Marianne Wilhelmina Bruce. Ona zresztą chce się z panem pilnie zobaczyć.

Udaliście się przed namiot wielebnego, gdzie czeka już na Ciebie lekarka.

– Kapitanie – mówi ściszonym głosem – jak znosisz podróż w tak monotonnym krajobrazie?
– Było to zaskakująco nieprzyjemne uczucie – odpowiadasz szczerze.
– Dla mnie również. I pewnie nie tylko dla mnie. Czy słyszał pan kiedyś o arktycznym szaleństwie?
– Nie bardzo – odpowiadasz.
– A może o piblokto? To w sumie to samo.


To choroba umysłu, która rodzi się w regionach arktycznych, choć nikt nie wie dlaczego. Po raz pierwszy została dostrzeżona wśród Inuitów i opisana przez amerykańskiego polarnika Roberta Perry’ego, ale szybko okazało się, że nader podobne psychosis pojawia się też na północnych rubieżach Syberii. Ludzie popadają w nim w dziwny szał i robią rzeczy niebezpieczne i osobliwe. Potrafią na przykład zadawać sobie rany, które mogą być tak głębokie, że aż śmiertelne. Gdy zostaną powstrzymani, najczęściej nie pamiętają tego, co się z nimi działo. Okaleczenia jednak nie są najczęstszym zachowaniem w tym psychosis. Stosunkowo często ludzie rozbierają się i idą w dal, wydaje się że bez konkretnego celu. Zatrzymani i przywróceni do zmysłów albo nie pamiętają, co ich zmotywowało do tak osobliwych czynów, albo bredzą coś na temat wzywających ich duchów.

– Rozumiem, że według pani wielebny jest szalony?
– Raczej, że może przechodzić epizod osłabienia umysłowego i arktycznego szaleństwa. Powtórzę: to może być epizod. Mógł go wywołać monotonny krajobraz i napięcie psychiczne, które, nie ukrywajmy, towarzyszy nam wszystkim. Ludzie po epizodach piblokto najczęściej wracają do normalnego funkcjonowania. Musi pan też mieć na uwadze, kapitanie, że ucieczka wielebnego i jego osobliwe zachowanie w żadnym wypadku nie jest jego winą. Na piblokto, choć w trochę inny sposób, mogą zachorować nawet psy. Z pewnością, gdy wróci do zmysłów, będzie załamany tym, co się stało i co mogą o nim pomyśleć ludzie. Musimy mieć to na uwadze, by mu realnie pomóc. Jeśli jeszcze żyje, a musimy założyć, że tak jest, z pewnością cierpi.